On uratował nam życie Drukuj
Wpisany przez Ks. Proboszcz   
czwartek, 24 grudnia 2015 19:52

Widzę dzisiaj wiele uśmiechniętych, zadowolonych twarzyczek. Pewnie odwiedził was święty Mikołaj? (Wypowiedzi dzieci). Nawet nie pytam, co przyniósł, bo wiem, że nie skończylibyśmy tak szybko opowiadać. To chyba nasze najprzyjemniejsze święta: kolędy, choinki, prezenty, Wigilia, parę wolnych dni. Bardzo nam się to wszystko podoba. Czy jest ktoś, kto chciałby skasować z kalendarza Boże Narodzenie? O jednej rzeczy musimy pamiętać – to są święta na cześć Pana Jezusa. Dla Niego Boże Narodzenie to był trudny dzień. Wyobraźcie sobie kogoś, kto mieszka w eleganckiej wilii, z ogrodem i polem do golfa, z basenem, kinem, pokojami, z pięknymi widokami na góry lub morze. I ten ktoś postanawia któregoś dnia zostawić to wszystko i zamieszkać w starej, śmierdzącej piwnicy bez okien, ze szczurami i rurami kanalizacyjnymi, które w dodatku przeciekają. Pana Jezus dokonał takiej właśnie zamiany. Ale nie tylko to – On wiedział, że decydując się na ziemskie życie, decyduje się równocześnie na cierpienie, śmierć. Dokonał więc – w tym swoim narodzeniu – bardzo bohaterskiego czynu, bardziej bohaterskiego niż pewien chłopiec. Jest takie opowiadanie o dzielnym małym człowieku, który uratował życie wielu ludziom. Historia miała miejsce przed wiekami. W czasie burzy żaglowiec rozbił się na oceanie. Z grupy marynarzy i pasażerów uratowało się kilkanaście osób, kobiet, mężczyzn i dzieci. Wśród nich znajdował się nasz bohater – Krystian. Morze wyrzuciło ich na brzeg dużej wyspy. Właściwie były to teraz dwie wyspy. W środku ziemia pękła na całej długości i obydwie połówki odsunęły się od siebie na odległość około stu metrów. Brzegi w tym miejscu były wysokie, skaliste, ocean w dole burzył się i szumiał na krawędziach wystających spod wody skał, a powierzchnię fal przecinały płetwy żarłocznych rekinów. Gdyby ktoś chciał przepłynąć z jednej połowy wyspy na drugą, na pewno straciłby życie w brzuchu głodnego rekina albo rozbiłby się na ostrych, wystających skałach.
Na jednej połowie wyspy wznosił się szczyt czarnego, ponurego wulkanu. Na razie góra milczała, ale od czasu do czasu parskała w niebo tumanem szarego, popielatego dymu, jakby chcąc ostrzec, że jeszcze może wybuchnąć. Niestety, to właśnie na tej części wyspy rozbiła się szalupa z większością pasażerów. Na drugiej połowie, zielonej i przeciętej strumykiem źródlanej wody, wylądowała tylko jedna osoba – Krystian. Fale wyrzuciły go na piasek razem z kawałkiem okrętowego masztu, oplecionego zerwanymi linami. Ludzie pod wulkanem głodowali, spali na twardej lawie i bali się włożyć nogę do wody z powodu rekinów. Mieli tylko kilka połamanych desek ze starej szalupy – zbyt mało, aby zbudować tratwę. Krystian miał wodę i owoce, z patyków zrobił wędkę, rozpalił ogień, zbudował sobie szałas. Codziennie patrzył ponad przepaścią na swoją matkę, która była wśród uratowanych ludzi, na marynarzy i innych pasażerów. Ludzie pod wulkanem głodowali, zjadając od czasu do czasu surowe ryby i popijając deszczową wodę. Pewnego dnia Krystian wypatrzył na szczycie wulkanu olbrzymiego albatrosa. Być może miał tam gniazdo. Wieczorem przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Myślał nad nim jeszcze całą noc. Wiedział, że albatros lubi jeść ryby. Rankiem więc powędrował na plażę i harpunem z bambusa upolował największą rybę, jaka przypłynęła do brzegu. Potem usiadł obok starego masztu, ściągnął z niego grubą linę, ułożył na brzegu i długo rozplątywał i związywał różne cieńsze i grubsze sznureczki. W południe stanął naprzeciw drugiej połowy wyspy. Rzucił rybę na skraj urwiska, a sam położył się i przykrył palmowymi liśćmi. Czekał cierpliwie. Albatros wypatrzył rybę. Zniżył lot, wyciągnął dziób. A wtedy Krystian wyskoczył spod liści jak sprężyna i chwycił go mocno za nogi. Spłoszony ptak z uwieszonym pod sobą Krystianem przeleciał nad przepaścią. Zaczął unosić się w górę. Widząc, że ptak nie zamierza usiąść na ziemi, wręcz przeciwnie – nabiera wysokości – Krystian puścił go, gdy tylko minęli linię urwiska. Z wysokości kilkunastu metrów runął na twardą lawę. – Synku! – krzyknęła matka, obserwując z daleka ten niezwykły przelot. Zbiegli się wszyscy. Ktoś przyłożył strzęp koszuli do rozbitego czoła chłopca. Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego? – szlochała matka. Dlaczego nie czekałeś, aż ktoś po ciebie przypłynie?
Wiedziałem, że umieracie z głodu i pragnienia – szepnął chłopiec. – Przyniosłem wam ratunek. Ciągnijcie! Okazało się, że chłopiec przywiązał do paska cieniutki sznureczek z rozplątanej liny. Drugi koniec zostawił na swoim brzegu. Gdy mężczyźni przeciągnęli sznurek nad przepaścią, zobaczyli za nim grubą linę. Przywiązałem tam mocno do drzewa. Możecie po niej iść. Wszyscy milczeli. Wzruszenie nie pozwalało im mówić. Chłopiec był coraz słabszy, coraz bledszy. Z rozbitej głowy sączyła się krew. Mamo, ja nie umrę, prawda?  spytał jeszcze. Nie umrzesz. Ten, kto uratował tylu ludzi, nigdy nie umrze – powiedziała matka. Najsilniejszy z marynarzy przeszedł po linie ostatni. Niósł na plecach martwe ciało małego bohatera. Jednogłośnie zdecydowali, że nie może leżeć pod ciemnym, ponurym wulkanem. Jego grób wykopali wśród kwiatów. Jego imię zostało wśród ludzi, którym uratował życie. Dla nas dzisiaj najważniejszy jest ten moment bohaterstwa. Chłopiec więcej myślał o uratowaniu życia innym ludziom niż swoim bezpieczeństwie czy wygodzie. To właśnie dzisiaj Pan Jezus dokonał bardzo bohaterskiego wyczynu. Wiemy, że zdecydował się „skoczyć” z pięknego, bezpiecznego nieba na trudną i niebezpieczną ziemię, aby uratować życie wszystkich ludzi. Za to Mu dziękujemy, z tego właśnie powodu obchodzimy tak wielkie święto. I dlatego nie możemy w tym dniu widzieć tylko choinek, prezentów i smacznych obiadów. To jest dzień wielkiego, bohaterskiego czynu Pana Jezusa, Zbawiciela wszystkich ludzi.